Mówi się, że współczesny człowiek bez przerwy siedzi w swoim smartfonie. A moim zdaniem ma on jeszcze jeden problem – zbyt dużo czasu spędza na pożeraniu treści. Katujemy się sprawami, na które nie mamy wpływu, zamartwiamy i snujemy katastroficzne scenariusze przytłoczeni całym tym łajnem, które każdego dnia serwuje nam telewizja i serwisy społecznościowe.
Kaśka poleciała na Dominikanę. Stefan kupił Audi. W Australii pożar. Na Grochowie zaginęła czterdziestolatka. Pod sejmem znowu protesty. Na osiedlu grasuje onanista.
Mógłbym tak wymieniać w nieskończoność, ale przecież to znacie – podobny zestaw treści serwuje Wam codziennie telewizja w połączeniu z internetowymi portalami i Facebookiem/Instagramem/Snapchatem. Czytanie i oglądanie tego jest jak strzał z armaty. Prosto w skroń.
Czemu sobie to robimy?
Nie wiem, jak Wy, ale ja mam przesyt. Przez lata zalewałem się wręcz tymi wszystkimi śmieciowymi treściami. Łykałem jak młody pelikan wszystkie newsy, zmiany statusu związku, bezwartościowe artykuły i dyskusje, z których nic nie wynikało, bo kilku pieniaczy próbowało przekonać cały świat, że pozjadali wszystkie rozumy.
Mógłbym teraz napisać, że w szkołach nie uczy się nas filtrowania treści i ekologicznej konsumpcji informacji (o ile można na potrzeby tego artykułu ukuć taki termin).Ale nie łudzę się i jestem przekonany, że jeszcze długo tego nie zobaczymy w systemie edukacji. Jesteśmy zatem zdani na siebie.
A tutaj nie jest łatwo. Serwisy społecznościowe wykorzystują nasz system nagrody w mózgu. Nagrodą jest ta czerwona liczba informująca o nowych powiadomieniach. Polubienie, komentarz, serduszko – to wszystko sprawia, że czujemy się lepiej, bo w naszym mózgu produkowana jest dopamina. To uzależniające uczucie sprawia, że spędzamy jeszcze więcej czasu w serwisie i publikujemy jeszcze więcej treści, żeby znowu to poczuć! A przecież mamy też skłonności do porównywania się, więc przeglądamy profile znajomych i porównujemy się z nimi – czy mają tyle polubień? Czy mają tak fajne życie, jak my?
W większości przypadków dochodzimy do smutnych wniosków, bo social media to teatr pięknych aktorów. Nasze facebookowe życia są tak nieskazitelne, że bije z nich sztuczność na odległość. I trudno się dziwić, bo przecież nikt nie chce się pokazać od tej gorszej strony. A jeśli już to robi, to również głównie dla atencji, poklasku, współczucia itp. To również sposób na zapewnienie sobie kolejnego zastrzyku dopaminy.
Im jej więcej, tym mózg staje się na nią mniej wrażliwy. Nasz mózg zaczyna działać w sposób podobny do nałogowca, co akurat nie powinno nikogo przerażać. W życiu uzależniamy się przecież od tylu rzeczy: czekolady, jedzenia, coca-coli, seksu, innego człowieka, obgryzania paznokci i nie tylko. Po prostu w ten sposób tracimy mnóstwo czasu. Czy tylko mnie to w końcu zaczęło drażnić?
Jak filtrować, żeby nie zwariować?
Moim sposobem na informacyjne katharsis jest zbudowanie odpowiednich, zdrowych nawyków wokół tego procesu. Najważniejsze jest skonfrontowanie każdej nowej rzeczy, jaką oglądam, czytam lub słyszę z pytaniem:
Czy ta wiedza jest dla mnie przydatna? Czy mogę z nią coś zrobić?
Tutaj przede wszystkim trzeba wyjść od tego, że wiedza, która nie znajduje zastosowania w praktyce jest bezużyteczna. Oczywiście, jak we wszystkim, nie patrzmy na świat jakby był czarny albo biały. Pomiędzy są przecież jeszcze odcienie szarości, a więc tysiące informacji, które docierają do nas i dają przyjemność, pozwalają nam lub komuś innemu poczuć się lepiej (np. opowiadającej o swoim życiu gadatliwej przyjaciółce) lub po prostu są w jakikolwiek sposób korzystne i przerażająco wręcz bezużytecznie. Na tego typu rzeczy też trzeba znaleźć miejsce w głowie. Balans przede wszystkim!
Drugi krok to odsianie części źródeł. Wiele osób już to robi, odcinając się np. od telewizji. Znam dziesiątki osób, które zrezygnowały całkowicie z wpatrywania się w telewizor. Mam wrażenie, że moda na to zaczyna się w okresie studiów, kiedy to większość studentów nie ma do dyspozycji telewizora (bo i po co?) i zwyczajnie przyzwyczaja się do tego stanu rzeczy.
Problem w tym, że „gówno” dociera do nich innymi kanałami (dosłownie). Telewizję zastępują dziesiątki seriali, social media, serwisy internetowe ze śmiesznymi obrazkami, dyskusje w sieci, z których nic nie wynika i wiele, wiele, naprawdę wiele innych.
Czy różni się to w jakikolwiek sposób od telewizji? Chyba tylko tym, że po zainstalowaniu Adblocka w przeglądarce nie widzimy tak dużo reklam… A raczej nam się tak wydaje, bo nawet nie zdajemy sobie często sprawy, że artykuły, które czytamy są publikacjami komercyjnymi, gdzie ktoś zapłacił za opinię i ocenę autora lub lokowanie produktów jakiejś marki.
Wychodzimy zatem z jednego ścieku, żeby wejść w drugi. Dobrowolnie.
Higiena mózgu
Myjesz codziennie zęby (a przynajmniej mam nadzieję, że to robisz). Codziennie pijesz wodę, jesz, zaspokajasz potrzeby fizjologiczne swojego organizmu. O tym się dużo mówi i to normalne. Wszyscy jednak mają gdzieś kwestie związane z higieną mózgu. Medytacja? To przecież zajęcie dla oszołomów albo ogolonych na łyso buddyjskich mnichów. Zwykły człowiek tego nie potrzebuje.
Jeżeli wychodzisz z podobnego założenia, raczej Cię nie przekonam, że jest inaczej. Wpisując w Google „korzyści z medytacji” znajdziesz tysiące artykułów, gdzie pisze się o lepszej koncentracji, obniżeniu stresu i ciśnienia krwi, sprawniejszym panowaniu nad emocjami itp. To wszystko obietnice, które trudno zweryfikować bez praktyki.
A ta jest banalnie prosta: siadasz, zamykasz oczy i spokojnie oddychasz skupiając całą swoją uwagę na oddechu. Nastaw budzik, żeby wiedzieć, kiedy przerwać. Nie frustruj się, gdy umysł sam zacznie podsuwać Ci myśli i obrazy. Po prostu dalej skupiaj się na oddechu. Jak Ci się nie spodoba, to najgorszym, co możesz stracić, jest 15 minut czasu. Niewielki koszt, co nie?